Z filmem „Czarny kot” w reżyserii Edgara G. Ulmera jest kilka problemów. Po pierwsze, czołówka zapowiada, że otrzymamy historię opartą na znanym opowiadaniu grozy Edgara Allana Poego z 1843 r. Nic bardziej mylnego – poza tytułem, obecnością czarnego kota i (ewentualnie) wątku lęku przed kotami nie znajdziemy punktów stycznych. Scenariusz pierwotnie łączył „Zagładę domu Usherów” i „Czarnego kota” Poego, ale ostateczna wersja scenariusza autorstwa Petera Rurica została oparta na opowieści Ulmera o angielskim okultyście Aleisterze Crowley’u i jego działalności związanej z czczeniem kultu diabła. Co więcej, sam reżyser z rozbrajającą szczerością wyznał, że tytuł miał tylko przykuć uwagę widzów, był więc niczym innym niż udanym chwytem marketingowym. 1:0 dla twórców.
W jednej z recenzji czytamy: „Intrygujący wizualnie, surowy, przełomowy horror – opowieść o europejskiej powojennej udręce i śmierci, wyreżyserował ekspresjonistycznie Edgar G. Ulmer. (…) Niewątpliwie wpływ na niego miała jego poprzednia praca z niemieckim reżyserem F.W. Murnauem (i jego film >>Nosferatu – symfonia grozy<< (1922)) oraz film Fritza Langa >>Metropolis<< (1927). Dekoracje w stylu art deco autorstwa dyrektora artystycznego Charlesa D. Halla i surowe czarno-białe zdjęcia Johna Mescalla tworzą odpowiednią atmosferę”. Z tą opinią akurat można się zgodzić, ponieważ dekoracje w stylu art deco rzeczywiście można policzyć na plus filmu.
I kolejny cytat: „Film pomógł stworzyć i spopularyzować podgatunek horroru psychologicznego, kładąc nacisk na atmosferę, niesamowite dźwięki, ciemniejszą stronę ludzkiej psychiki oraz emocje, takie jak strach i poczucie winy, aby wywołać strach, coś, czego nie wykorzystano [w domyśle: do tej pory dostatecznie] w gatunku, jakim jest horror”.
„Czarny kot” wyprodukowany przez Universal Pictures był kasowym hitem roku, głównie z uwagi na po raz pierwszy pojawiających się razem na ekranie Borisa Karloffa (jest tu świetny) oraz Belę Lugosiego. Wystąpili jeszcze później wspólnie w kilku innych horrorach, jednak tym, co wyróżnia „Czarnego kota” na tle innych produkcji tego gatunku jest to, że był to pierwszy film opisujący kult satanizmu i obrzędy z nim związane.
Oczywiście tam, gdzie jest czarna magia, stereotypowo nie może zabraknąć czarnego kota (chociaż podczas dystrybucji w Wielkiej Brytanii zmieniono tytuł filmu na „The House of Doom”, czyli „Dom zagłady”, ponieważ uważa się tam, że przynosi on szczęście zamiast pecha).
Po drugie, można „przekopać się” przez wiele recenzji i informacji z planu filmowego, a i tak nie znajdziemy tam nawet zdania na temat kociego bohatera. Nie wiemy nawet, ile kotów zagrało w filmie. Możemy więc skupić się tylko na tym, co oglądamy na ekranie. I tutaj też pojawia się rozczarowanie, gdyż wbrew tytułowi, kot pojawia się epizodycznie i z pewnością nie jest dostatecznie wyeksponowany.
Pomijając fabułę (film jest powszechnie dostępny) warto skupić się na scenach, w których widzimy kota.
Po raz pierwszy pojawia się rzucając cień, który przeraża dr Werdegasta, gdyż cierpi on na ailurofobię (czyli chorobliwy lęk przed kotami). Spotkaliśmy się z nią już kiedy omawiałam „Ludzi-kotów” z 1944 r., w którym cierpiała na nią Irena, główna bohaterka.
Kot pojawia się w momencie, gdy Werdegast wznosi toast za żonę Petera. Na widok zwierzęcia cofa się, upuszczając przy tym szklankę, a następnie… rzuca w nie nożem, zabijając je (o czym informuje nas tylko jego krzyk). Joan, żona Petera dziwi się lękowi doktora, najdziwniejsze i najbardziej szokujące jest jednak to, że Poelzig nie przejmuje się śmiercią swojego kota. W zamian za to wyjaśnia przypadłość dawnego znajomego. Joan chyba najbardziej porusza to wydarzenie, ale jej reakcję przypisuje się…lekowi, pod którego jest wpływem. Według Werdegasta, czarny kot jest „żywym ucieleśnieniem zła”.
Widz jednak zdziwić się może raz jeszcze, kiedy to najspokojniej w świecie czczący Szatana Poelzig w innej scenie…niespiesznie spaceruje sobie z czarnym kotem na rękach, oglądając w piwnicy swoje makabryczne „eksponaty”. Następnie wypuszcza zwierzę na zewnątrz. Jedni uważają, że jest to drugi kot, ja jednak skłaniam się do wersji, która odnosi się do rozmowy Petera i Werdegasta o kotach, gdzie pada słynne stwierdzenie, że mają one dziewięć żyć (chyba wszyscy żałujemy, że nie jest ono prawdą), a więc byłby to ten sam, zmartwychwstały kot. W końcu jesteśmy w siedzibie, w której odbywają się czarne msze i czyta się o Lucyferze.
W kolejnej scenie, w której pojawia się kot (znowu rzucając olbrzymi cień), udaremnia zabicie Poelziga przez Werdegasta, który znowu na jego widok traci panowanie nad sobą.
Po raz trzeci widzimy kota w scenie rozgrywającej się w pokoju Joan (wcześniej wybiega on z sąsiedniego pokoju). Kiedy do pokoju wchodzi Karen (córka Werdegasta i żona Poelziga), rozmowę przerywa im ten drugi, a wita się z nim kot, który w międzyczasie wskoczył na stół. Poelzig bierze go ponownie na ręce.
Wielka szkoda, że nie mamy większej ilości informacji o kocie (kotach?) grającego (grających?) tajemniczego towarzysza Poelziga, architekta zafascynowanego czarną magią.