Film „Keanu” w reż. Petera Atencio wbrew tytułowi nie jest biografią Keanu Reevesa, lecz komedią kryminalną. Od razu uprzedzam, że nie jest to produkcja ambitna. Obejrzałam ją oczywiście tylko ze względu na kociego bohatera.
Streszczenie fabuły: mężczyzna po odejściu ukochanej przygarnia pręgowanego kocurka, którego nazywa Keanu. W jego najbliższym sąsiedztwie mieszka diler narkotyków. Traf chce, że pragnący odzyskać od niego dług gangsterzy mylą mieszkania i w dowód zemsty porywają zwierzątko, ku rozpaczy jego opiekuna. Wraz z kolegą bohater próbuje przeniknąć do mafijnego środowiska i odzyskać kota. Wiąże się to oczywiście z masą perypetii i nieporozumień. Okazuje się bowiem, że najtwardsi gangsterzy miękną na widok słodkiego kociaka. I tak w zależności od tego, u kogo aktualnie przebywa kot, ma on na imię Keanu, Iglesias lub New Jack.
Kociak pomimo swoich maleńkich rozmiarów jest bardzo dzielny i w kluczowym momencie uwalnia swojego przyjaciela z więzów.
W „Keanu” pojawia się również kot dorosły, ale przyznać należy, że kociak jest bardzo mały. Pytanie, czy nie za młody.
Film w przewrotny sposób drwi ze stereotypu, jakoby kociakiem mogła się zajmować kobieta (a najlepiej stara panna). Tutaj o jego łaski walczą niebezpieczni mężczyźni.
Na zdjęciu widzicie Keanu na etapie, kiedy mieszkał z gangsterem, stąd jego upodobnienie do porywacza. Przyznam, że nie lubię tego typu przebrań zwierząt. Mają one być śmieszne dla widza, jednak ze względu na dobrostan zwierząt powinno się ich unikać. Inaczej sprawa ma się z ubrankami pooperacyjnymi i z tymi, które mają na celu ogrzać zwierzę. Te oczywiście są potrzebne.
Trzeba przyznać, że maleńki Keanu jest głównym atutem tego filmu klasy B, dlatego miłośnicy kotów mogą się z nim zapoznać.