Jak pewnie zdążyliście zauważyć, bardzo lubię wynajdywać mało znane, zapomniane filmy. „Koń i lew” (ang. The Lion and the Horse) to western klasy B, film zapomniany (może i słusznie), ale dla nas istotny z powodu pojawiających się tam zwierząt. A trochę ich tutaj mamy, ponieważ poza tytułowymi bohaterami pojawia się tabun mustangów, pies, kruk, wiewiórka i skunks. Mimo że jest to produkcja Warner Bros, stylem bardzo przypomina powstające równolegle filmy Disneya ze zwierzętami, pokazywane w naszej telewizji w cyklu „Walt Disney przedstawia”.
Miejscem akcji jest południowo-zachodnie Wyoming, choć film częściowo był kręcony w Zion National Park w stanie Utah. Historia koncentruje się wokół łowcy dzikich koni Bena, który chwyta przywódcę stada mustangów, przepięknego czarnego ogiera, destabilizując oczywiście w ten sposób całe stado. Czarny koń (motyw znany m.in. ze starego serialu „Zorro”, ale też wszędzie tam, gdzie dosiada go bohater negatywny) pojawi się później w znacznie lepszym filmie pt. „Czarny rumak” z 1979 r. Carrolla Ballarda, o którym już sporo pisałam. W omawianym filmie koń jest zdecydowanie największym walorem. Wspomniany Ben sprzedaje go na rodeo, gdzie oczywiście nic dobrego go spotkać nie może. Po czasie mężczyzna żałuje swej decyzji, koń jest jednak wiele wart i Ben musi najpierw zarobić, żeby go odkupić.
Rumak jest niezwykle mądry, a w kinie za rzadko zwraca się uwagę na inteligencję koni. Inne sprytne filmowe konie to Tornado ze wspomnianego „Zorra” oraz Eryk, koń z cyrkową przeszłością w serialu „Karino”. Tutaj ogier potrafi wyprowadzić ludzi w pole (taranuje ogrodzenie i uwalnia stado), chowa się we wnęce skalnej i zza niej chytrze obserwuje ludzi, a by zmylić pogoń, przepływa rzekę. Potrafi skutecznie odstraszyć ludzi, jest odważny i walczy nawet z lwem (swoją drogą jest to egzotyczne zestawienie zwierząt).
Ben trafia na ranczo, na którym poznaje małą dziewczynkę klnącą na wzór otaczających ją mężczyzn jak szewc (i manipulującą dziadkiem), której najlepszymi przyjaciółmi są pies o jakże oryginalnym imieniu… Pies, kruk Jimmy Lee, którego odchowała po tym, jak wypadł z gniazda oraz odwiedzający ją młody skunks Willy oraz wiewiórka Pan Jones. Klacz małej Jenny to Suzie. Wracając do kruka – dziewczynka mówi, że wszędzie za nią podąża i traktuje ją jak swoją matkę. Chodzi tutaj o zjawisko imprintingu, czyli inaczej mówiąc wdrukowanie, utrwalenie się wzorca rodzica u młodego zwierzęcia (najbardziej znanym przykładem są gęsi Konrada Lorenza, który dużo czasu poświęcił badaniu tego zjawiska), które występuje tylko w określonym przedziale czasowym. W efekcie obiekt, który jako pierwszy zostanie ujrzany i zapamiętany przez młode, będzie przez nie utożsamiany z matką.
Lew z kolei to Brutus, zwierzę prezentowane na tym samym rodeo. Widzimy go w klatce, po czym w trakcie opowieści okazuje się, że uciekł na prerię, zaczyna się więc gorączkowy pościg „stad” mężczyzn za dużym kotem, wyznaczono w końcu za niego 1500 dolarów nagrody.
Film ma wiele niedociągnięć i z typowo antropocentrycznej perspektywy narratora, czyli Bena, relacjonuje kolejne przygody bohaterów. Człowiek jest tu oczywiście panem wszechświata, który ujarzmia dzikie zwierzęta i jest przekonany o tym, że wyświadcza im tym przysługę (Ben mówi do konia: „Ani się obejrzysz, a będziesz oswojony”). O zwierzętach mówi się tutaj często jak o „bestiach”, tak, jak gdyby miały jakiekolwiek szanse w starciu z tłumem uzbrojonych w strzelby mężczyzn.
Zdjęcia często zostają na siebie nałożone (np. ujęcie, kiedy lew idzie poprzez trawę równolegle z dziewczynką, jej psem i koniem po drugiej jej stronie, czy to, kiedy duży kot obserwuje rumaka z wysokiej skały).
Pojedynek lwa z koniem jest kuriozalny i z dzisiejszej perspektywy może nas śmieszyć nieporadnością realizacji: koń nie jest atakowany przez prawdziwego lwa, a do grzbietu przyczepiono mu…pluszową maskotkę, która go oczywiście denerwuje, efekt wierzgania został więc uzyskany. Zbliżenia na paszczę lwa atakującego konia z gęstwiny dwukrotnie ujawniają, że jest to tylko lwia skóra i ktoś pod nią ukryty. Cóż, przyzwyczajeni do technologii CGI, od razu wychwycimy takie „kwiatki”, a widok ten przypomina mi scenę polowania z „Pana Tadeusza” z 1928 r., gdzie za niedźwiedzia został przebrany człowiek, a dopiero w dużych zbliżeniach widzimy głowę prawdziwego misia.
„Koń i lew” jest dostępny w Internecie w marnej kopii. Z pewnością nie jest to seans obowiązkowy, ale warto wiedzieć o istnieniu tego filmu.