Przed projekcją „Kota Boba i ja” (ang. A Street Cat Named Bob, reż. Roger Spottiswoode). słyszałam różne opinie – od tych pełnych zachwytu po bardzo krytyczne, wytykające popełnione przez twórców błędy. Według zasady, że najlepiej się wypowiadać o czymś dobrze sobie znanym, zasiadłam w kinowym fotelu ciekawa, w jaki sposób została opowiedziana historia kota i jego opiekuna.
Nie zdradzając zbyt dużo z fabuły filmu napiszę tylko w telegraficznym skrócie, czego ona dotyczy na wypadek, gdyby ktoś nie znał opowiedzianej w nim historii: bezdomny narkoman na odwyku spotyka na swej drodze rudego kota, który pomaga mu wydostać się ze szponów nałogu, a także diametralnie odmienia ich wspólne życie.
Przyznaję, że choć oczywiście słyszałam o historii kota Boba i Jamesa wtedy, gdy stała się ona głośna (był rok 2012), nie interesowałam się nią na tyle mocno, by śledzić ich fanpage, czy nagrania na kanale YouTube. Dlaczego? Prawdopodobnie bardziej poruszyły mnie inne kocie historie: kocicy, która ocaliła pięcioro swoich kociąt z pożaru, sama przypłacając to dotkliwym poparzeniem (wracała do płonącego miejsca tak długo, aż wyniosła wszystkie maluchy) lub włoskiego kota, który przychodził regularnie na grób swojego zmarłego opiekuna. Lubimy wzruszające historie, a cóż nas, miłośników kotów, może wzruszyć bardziej, niż powyższe opowieści? Oczywiście, historia Boba też wydawała się ciekawa, jednak nie na tyle, by wtedy przykuć moją uwagę. Pochłonięta studiami nad zachowaniem zwierząt, czytałam dużo o tej tematyce, nie sięgnęłam jednak po książki o Bobie (sięgnęłam po nie po obejrzeniu filmu).
Idąc na film wiedziałam, że odbiór będzie mi utrudniać to,, że oprócz „zwykłej” miłośniczki kotów i kociej pełnoetatowej mamy, z wykształcenia jestem też zoopsychologiem i antropozoologiem (osoba badająca relacje ludzi z innymi zwierzętami). Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? Otóż dzięki temu (albo przez to) wszystkie produkcje z udziałem zwierząt oglądam przez pryzmat tego, jak zachowuje się zwierzę w danym ujęciu. Czy jest zdenerwowane, zmęczone, a może po prostu się boi? Niestety, w filmie o Bobie w kilku scenach takiego kota zobaczyłam: niepokój widoczny jest w scenie w przejściu podziemnym (zwróćcie uwagę na uszy) oraz w scenie, w której James (grany przez Luke’a Treadaway’a) próbuje podać kotu tabletkę. Jest ona dość długa jak na możliwości i wytrzymałość kota. Znana kocim rodzicom zasada głosi: „im mocniej trzymasz kota, tym bardziej Ci się wyrywa” i w filmie to nieoficjalne porzekadło zostało aż za dobrze zilustrowane… Obraz pokazuje też pewne błędy żywieniowe, co jednak można tłumaczyć brakiem pieniędzy i być może nieznajomością tematu przez opiekuna.
Historia opowiedziana jest we wzruszający sposób, nie podjęto się jednak próby przedstawienia całej sytuacji z punktu widzenia zwierzęcia, jak ma to miejsce np. w filmie „Był sobie pies” (ang. A Dog's Purpose, reż. Lasse Hallström, 2017), przy produkcji którego miał zresztą miejsce skandal dotyczący właśnie rażącego złamania dobrostanu psa… W filmie „Kot Bob i ja” widzimy co prawda czasami świat z perspektywy kocich łapek, nie wiemy natomiast, co dzieje się w kociej głowie, to znaczy wbrew zapowiedziom, nie podjęto się próby zinterpretowania tego. Zoopsychologa, ale i doświadczonego opiekuna kotów może zbulwersować łamany na każdym kroku dobrostan kota – jest noszony i wożony w najbardziej ruchliwe miejsca w Londynie, narażony godzinami na głaskanie przez obce osoby, hałaśliwy ruch uliczny, psy... Nadmiar bodźców przyprawiłby o zawrót głowy niejednego introwertyka, a co dopiero kota… Najbardziej fascynuje mnie właśnie ten aspekt filmu. Przyznaję, że to się nie mogło udać z każdym przedstawicielem kociego gatunku. Bob jest wyjątkowy i należy to podkreślić. Przygotowując się do napisania recenzji, sięgnęłam również do archiwalnych nagrań na YouTube, wywiadów z Jamesem, ich występów oraz spotkań z publicznością na spotkaniach autorskich dotyczących książek. To, co na pierwszy rzut oka daje się zauważyć, to wyjątkowa cierpliwość i opanowanie kota. Oczywiście, wielokrotnie można zauważyć machanie ogonem czy „bunt” – Bob nie chce np. przybić piątki w studio telewizyjnym, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co mógłby zrobić zły kot… nie wykazuje śladów agresji czy sfrustrowania rolą celebryty, która została mu narzucona w związku ze sławą i wspólnymi występami z Jamesem w Covent Garden.
W filmie opiekun kota wydaje się niejednokrotnie bezradny czy pozbawiony elementarnej wiedzy na temat kotów. Tak działa przemysł filmowy – w toku pracy nad scenariuszem pisanym na podstawie książki, główny bohater nieraz musi iść na kompromisy… i tak też prawdopodobnie stało się w tym przypadku z postacią Jamesa. Słuchając wywiadów z prawdziwym Jamesem muszę przyznać, że sprawia wrażenie bardziej rozsądnego, np. podobało mi się jego stwierdzenie, że nie poleca innym bezdomnym opieki nad zwierzęciem tylko dla zabicia samotności. Zdaje sobie bowiem sprawę, że nie są to normalne (i bezpieczne) warunki nie tylko dla człowieka, ale i bezdomnego zwierzaka. Oczywiście, James ma też rację, gdy twierdzi, że kot wyleczył go z egoizmu i nadał sens jego życiu. Stawia też ważne pytanie: skoro kot potrafi tak kochać i pomagać, to dlaczego ludzie udają, że bezdomni są niewidzialni?
Zastanawiałam się jednak w czasie projekcji i po niej, czy rzeczywiście zwierzę ma taką moc uzdrawiania? Przecież gdyby James nie postanowił skończyć z nałogiem, nikt i nic by go nie przekonało. Oczywiście, kot tylko pomógł mu w podjęciu tej decyzji, leżała ona jednak tylko i wyłącznie w jego gestii.
Moralnie dwuznaczne jest też całe zamieszanie wokół kota i jego opiekuna… to, że wyszli z bezdomności, a sam James stanął na nogi (również finansowo) jest powodem do radości, natomiast medialny rozgłos i całe zamieszanie z tym związane z pewnością nie służą kotu. Smutne jest powszechne ostatnio zjawisko „celebryctwa zwierząt”. Można tu podać przypadek słynnej kotki Grumpy, której opiekunka zrobiła pieniądze na własnej kotce… z wadą genetyczną, która powodowała jej niecodzienny, wiecznie niezadowolony i obrażony wyraz pyszczka. Kotka zmarła, jednak wątpliwości pozostały, czy zachowanie właścicielki było dla niej korzystne z etycznego punktu widzenia? Dla mnie na pewno.
W warstwie muzycznej film przypominał mi bardzo lubiany przeze mnie film „Once” (reż. John Carney, 2006) oraz „Co jest grane, Davis” w reżyserii braci Coen (ang. Inside Llewyn Davis, 2013), gdzie bohaterem był również rudy kocur, znikający i pojawiający się w najmniej spodziewanych momentach. Miłośników brytyjskiego serialu „Downton Abbey” (do których i ja się zaliczam) zaskoczy i być może ucieszy obecność znanej stamtąd Joanne Froggatt (w „Downton…” gra służącą Annę). Miło zobaczyć tę ciekawą aktorkę we „współczesnym” kostiumie.
W filmie wystąpiło siedem rudych kocurów, w tym „oryginalny” Bob.
Podsumowując przygody Boba i Jamesa mogę stwierdzić: to się nie mogło udać. Ale się udało. Mówiąc precyzyjniej: wtedy się udało, ponieważ ku mojemu zaskoczeniu i rozczarowaniu historia Boba miała tragiczny finał: w zeszłym roku na skutek nieuwagi (lub nieodpowiedzialności) opiekuna kot uciekł i wpadł pod samochód. Nie udało się go uratować. Z tego co wiem, James ma już nowe koty, ale niesmak co do roli kota, którą pełnił w tym duecie Bob, pozostał.
Zachęcam do obejrzenia filmu, warto mieć jednak „z tyłu głowy’ powyższe zastrzeżenia i szerszy kontekst sytuacji kota.