top of page

🎬 Koty to dranie (1978)

Zaktualizowano: 11 cze 2021


Bulwersujący nas, miłośników kotów, tytuł filmu, doskonale wpisuje się w ciąg stereotypów powielanych z pokolenia na pokolenie przez ich wrogów oraz ludzi, którzy nigdy nie mieszkali z tymi zwierzętami, ale oczywiście wiedzą najlepiej, że są one złem wcielonym: duszą dzieci siadając im na klatce piersiowej; czarne przynoszą pecha; złośliwie obsikują różne rzeczy…no po prostu wredne! Jednak ci pozbawieni jakiejkolwiek głębszej refleksji (i bardzo często empatii) ludzie, nie zdają sobie sprawy z tego, że mianem „wredni” czy „złośliwi” możemy określać tylko ludzi (ciekawe, dlaczego). Za jakimkolwiek niewytłumaczalnym (lub niepożądanym dla nas) zachowaniem zwierząt stoi bowiem zazwyczaj motyw, który ma inną, bardzo prozaiczną przyczynę: kot lubi być blisko dziecka, gdyż jest ono mięciutkie, ciepłe i pachnie mlekiem; czarne koty nie przynoszą żadnego pecha; a jeśli kot załatwia się poza kuwetą, to najczęściej jest po prostu chory lub chce zasygnalizować inny problem. Żeby to stwierdzić, trzeba by jednak wykonać kotu badania weterynaryjne lub sprowadzić do domu behawiorystę, a to kosztuje, lepiej więc gadać o kotach głupoty, bo to przecież nie pociąga za sobą żadnych kosztów. A że robi krzywdę temu gatunkowi? Co z tego… Ludzie głoszący więc „mądrości ludowe”, że koty są wredne, powinni się douczyć, ale oczywiście tego nie zrobią, gdyż wolą pracować na czarny PR kotów.


Główny bohater filmu, rencista Sypniewski, (Janusz Paluszkiewicz) na polecenie żony swojego szefa ma… utopić kocięta, które właśnie urodziła jej kotka. Sprawa ma zostać załatwiona dyskretnie, żeby dzieci się nie dowiedziały, a „problem został szybko rozwiązany”. Starszy człowiek zgadza się, jednak potem krąży po Warszawie z kartonem w ręku, i jakoś nie może się zabrać do realizacji polecenia. Tu z kimś porozmawia, tam przysiądzie…a czas leci. W czasie tych spotkań wygłaszane są właśnie takie „mądrości’ na temat kotów, a paradoks polega na tym, że jest to w zasadzie film o kotach bez kotów. Jedynym kotem jest buras na początku filmu, odgoniony od gołębnika (widok gołębników i krążących po niebie, srebrzystych ptaków, był bardzo charakterystyczny dla warszawskiej dzielnicy Pragi jeszcze w latach 80.). Nigdy nie zostają pokazane ani trzy kocięta (słyszymy tylko ich piski), ani ich matka. Możemy się więc domyślić, że tak naprawdę karton jest pusty.


Z rzadka ktoś mówi: „ każdy kotek milutki” lub „nic [złego] nie zrobiły”, ale przeważa atmosfera lekceważenia ważkości ich życia, a może nawet politowania dla starszego człowieka, że z biegiem czasu zaczyna przejawiać coraz większe skrupuły i ociąga się z wykonaniem zadania.


Konfrontacja Sypniewskiego z wnukiem, beztroskim Markiem (Adam Ferency) pod koniec filmu doprowadza starszego pana do furii: zaczyna okładać chłopaka na wieść o tym, że on mógłby to zrobić bez problemu. Zakończenie filmu jest otwarte: nie wiemy, jakie były dalsze losy kociąt.


Poza wspomnianym kotem i trzema kociętami „w domyśle” oraz gołębiami (miejskimi i hodowlanymi) w ścieżce dźwiękowej słyszymy wróble (również kiedyś licznie występujące w Warszawie), a także widzimy konie przy wozach (często rozwoziły węgiel). W jednej ze scen, rozgrywającej się na placu budowy, oglądamy oszalałego ze strachu zająca, który zabłąkał się w miejsce całkowicie dla siebie nieodpowiednie, w którym nie ma gdzie się schronić, a wystawiony na spojrzenie ludzkich oczu rozbawionych robotników, rozpaczliwie próbuje się wydostać.


Film Henryka Bielskiego staje się pretekstem do rozważań natury etycznej: poza tym, że czyn, którego ma się dopuścić główny bohater, jest naganny moralnie, zadaje on pytania o odpowiedzialność człowieka za zwierzę, a także uświadamia Sypniewskiemu, że czynność, która wydawała mu się w teorii bardzo łatwa do wykonania, w rzeczywistości taka nie jest. A nie jest taka, ponieważ bohater odkrywa w sobie pokłady litości i dobra, być może głęboko uśpione, a może nawet dopiero teraz uświadomione.




Commentaires


bottom of page