Filmy Walta Disneya mają z pewnością więcej zwolenników niż przeciwników. Pojawiają się jednak głosy krytyczne, zwracające uwagę na ich „cukierkowość” czy wręcz kicz oraz nadmierną infantylizację postaci zwierzęcych. Na tę formę zantropomorfizowania zwierząt ukuto nawet termin „bambinizm” (za którym nie przepadam). Dlaczego? Pamiętajmy, że w końcu w pierwotnym zamyśle są to bajki dla dzieci (ok, z pewnością my dorośli też je uwielbiamy i bardziej lub mniej jawnie je oglądamy). Tak jak już kiedyś pisałam, nie uważam, żeby antropomorfizacja zwierząt mogła przynieść więcej szkód niż korzyści zwierzętom. Dzięki niej, małym ludziom łatwiej się z nimi utożsamić i empatyzować, a jak inaczej wychować przyszłego, pełnego empatii miłośnika zwierząt? Oczywiście, wiadomo, że przesada nigdy nie jest czymś dobrym (a jest nią z pewnością upodabnianie psów i kotów do ludzi za pomocą ubranek, które nie służą niczemu poza dobrym humorem ich właścicieli – chyba adekwatne słowo, bo odpowiedzialny opiekun nie ubrałby kotki czy suczki w sukienkę, która stresuje zwierzę i krępuje jego ruchy). Mam tu na myśli oczywiście ubranka podyktowane jedynie próżnością i fanaberią ludzi, a nie te wymuszone ochroną szwów pooperacyjnych czy osłoną zwierzęcia przed czynnikami atmosferycznymi.
Wracając po tej dygresji do Disneya – jako osobie wychowanej na jego filmach, na tle innych produkcji dla dzieci nadal wydają mi się one znacznie ciekawsze i zabawniejsze, z bogatym światem zwierzęcych bohaterów. Pamiętam, kiedy obejrzałam pierwsze trzy filmy tej wytwórni, wtedy jeszcze w Polsce na wagę złota: „Kopciuszka”, „Zakochanego kundla” i „101 dalmatyńczyków”. Przeżyłam swego rodzaju objawienie: na tle bajek polskich i czechosłowackich (niczego im nie ujmując - nadal uważam, że są świetne i chętnie do nich wracam), do których w późnych latach 80. był dostęp, rozmach i przepych zachodnich produkcji zachwycał.
„Aryskotraci” (ang. The Aristocats”) z 1970 r. w reż. Wolfganga Reithermana uchodzą za ostatni film osobiście zatwierdzony przez Walta Disneya (zmarł co prawda w 1966 r., ale film był już wtedy w produkcji). I rzeczywiście to się czuje: charakterystyczne, świetnie narysowane postaci (jesteśmy w końcu na długo przed erą CGI i komputerowych efektów wizualnych), swoją stylistyką nawiązujące do wcześniejszych bohaterów. Starsza, samotna dama Adelajda Bonfamille, emerytowana śpiewaczka operowa, mieszkająca we wspaniałym domu w bogatej paryskiej dzielnicy, przypomina swoim wyglądem macochę z „Kopciuszka” (chociaż w odróżnieniu od tamtej postaci jest oazą spokoju i dobroci), a służący Edgar – jednego z rzezimieszków, porywających szczenięta Pongo i Perdity w „101 dalmatyńczyków”. Powtarza się również motyw porwania, jednak wszystko to nie znaczy, że film jest wtórny wobec „101 dalmatyńczyków” i pozbawiony oryginalności.
Tytuł filmu to zabawny kalambur słów „arystokraci” i „kot”. A jest on ucztą dla oka i ducha miłośników kotów: aż roi się tutaj od różnorodnych kocich osobowości. Głównymi bohaterami są rasowa, śnieżnobiała Duchessa (Księżna) oraz jej troje kociąt: podobna do mamy Marie oraz jej dwóch niesfornych braciszków: rudy Toulouse (nazwany na cześć malarza Henriego de Toulouse-Lautreca, przedstawiciela postimpresjonizmu) oraz czarny Berlioz (swoje imię zawdzięczający kompozytorowi Hectorowi Berliozowi). Każdy kociak ma inną osobowość (jak to w każdym miocie, co mogą potwierdzić hodowcy): Marie jest romantyczką, ale i skarżypytą, Berlioz jest lękliwy i wrażliwy (gra na fortepianie), Toulouse zaś najbardziej niesforny i zadziorny (uwielbia wyobrażać sobie konfrontację z dachowcem, którego z przyjemnością by ofukał i osyczał, jeżąc przy tym sierść i śmiesznie podskakując na czterech łapkach). Duchessa jest w zasadzie alter ego swojej pani: to dama, dbająca o dobre maniery swoich dzieci, w głębi duszy niepozbawiona jednak kokieterii i marzeń o prawdziwej kociej miłości.
Jednak ani kochająca pani, ani jej koty nie przypuszczają, że mieszka z nimi ktoś, kto im źle życzy: lokaj Edgar liczy bowiem na to, że to on przejmie cały majątek po śmierci swojej chlebodawczyni. Okazuje się jednak, że jej dawny przyjaciel-adwokat, Georges Hautecourt (przekomiczna postać dziarskiego staruszka na pająkowatych nogach) opracowuje testament, w wyniku którego w pierwszej kolejności dziedziczą po niej koty, a dopiero po ich śmierci – Edgar. W związku z tym, podły służący podstępem się ich pozbywa, wywożąc je na wieś, a sam, popijając szampana, święci triumfy czekającego go życia w luksusie. W domu koty oprócz swojej pani mają również i zwierzęcych sprzymierzeńców w osobach myszki Roqueforta (której pozwalają maczać ciasteczko w swojej śmietance) oraz klaczy o imieniu Frou-Frou (w scenie na mieście widzimy jeszcze innego konia).
Miejskie koty są kompletnie zagubione w wiejskiej rzeczywistości. Na szczęście spotykają zawadiackiego i pełnego uroku dużego rudego kocura, który w śpiewanej przez siebie piosence „Jakem Tomasz O’Malley” (a muzyki w tym filmie nie brakuje – wcześniej kocięta podczas lekcji śpiewu i gry na fortepianie wykonały ulubiony utwór swojej mamy pt. „Gamy i pasaże”) przedstawia się jako Abraham de Lacy Giuseppe Casey Thomas O'Malley). Thomas O’Malley, sądząc po nazwisku, jest imigrantem z Irlandii. Swoim zachowaniem i zaradnością życiową przypomina Trampa z „Zakochanego kundla” (zresztą znów mamy tutaj relację: panienka z dobrego domu i włóczykij, pokazujący jej prawdziwe życie i ratujący z opresji). Duchessa jest więc kocim odpowiednikiem Lady.
Kocur szybko podbija serce Duchessy i małej Marie, a z czasem budzi podziw i sympatię również u jej synów. Na wsi koty spotykają jeszcze żabę (która przestraszyła Berlioza) oraz dwie gęsi-bliźniaczki, typowe angielskie egzaltowane stare panny Abigail i Amelię Gęgacz, które razem z kotami wyruszają w drogę powrotną do Paryża, gdzie pragną odwiedzić swojego wujka, Farbrora Waldo, który jak się okazuje jest kompletnie pijany i wymaga eskorty siostrzenic.
W scenach na wsi widzimy również dwa psy noszące historyczne imiona: bloodhounda Napoleona i basseta Lafayette’a. Pilnują one starego młyna. Nie spotykają się bezpośrednio z kotami, ale są zmorą Edgara, który przyjeżdża tam na motorze. Pies rasy bloodhound pojawił się już zresztą wcześniej w „Zakochanym kundlu”, „101 dalmatyńczykach”, a także innych filmach Disneya. I tu uwaga krytyczna – może nawet za często, w końcu mamy taką ilość rozmaitych ras psów, że twórcy mogli wykazać się większą inwencją w tym zakresie.
Zanim kocia rodzina pod eskortą Thomasa O’Malley trafi z powrotem pod skrzydła Adelajdy, spotka jeszcze uroczy koci jazzband w składzie: Billy Boss (kontrabas), Scat-cat (trąbka), kot syjamski Shun Gon (pianino), Hit-katt (gitara) i Peppo (akordeon). Wykonuje on dwukrotnie brawurowo utwór: „Każdy chciałby bluesa czuć”, a stroboskopowe światła sprawiają, że sceny te są najbardziej kolorowe w całym filmie. Szalony koci taniec ujawnia też temperament Duchessy, która tańczy niczym Ava Gardner w ‘Bosonogiej contessie”.
Zaletą filmu jest również pięknie ukazany Paryż, stanowiący idealne tło dla kociego romansu.
Film oczywiście kończy się happy endem, a jego uroda audiowizualna z pewnością dostarczy miłośnikom kotów wielu miłych wrażeń i zapewni relaksujący seans.