Film zatytułowany w oryginale „Nine lives” Barrego Sonnenfelda to produkcja, która podczas drugiego seansu wprawiła mnie w takie samo zdumienie, jak za pierwszym razem. Zdumienie, że można wyprodukować takiego filmowego gniota, pełnego obraźliwych dla kotów stwierdzeń oraz dobrych skądinąd aktorów, którzy, jak napisał jeden z widzów w swojej recenzji: „nie są pewni, co tam się wydarzyło”. Niektórzy sugerują nawet, że musieli oni odrobić „pańszczyznę” z jakichś utajonych powodów… Faktem jest, że aktorzy nie mają zbyt dużego wpływu na ostateczny kształt filmu – w końcu od tego jest reżyser i montażysta. Chciałabym jednak zobaczyć ich miny na premierze, chociaż zapewne Kevin Spacey był sobą zachwycony.
Jako tako wypada tu Christoper Walken w roli zaklinacza kotów (o którym Spacey powiedział złośliwie, że nie zadał sobie trudu nauczenia się roli). Co ciekawe, rolą tą był zainteresowany Leonardo DiCaprio, ale ponieważ właśnie zakończył pracę na planie „Zjawy”, potrzebował dłuższego wypoczynku. I jak zwykle intuicja Leo okazała się zbawienna – dzięki temu nie zagrał w tak beznadziejnej produkcji, która na tle jego wspaniałego dorobku wyglądałaby koszmarnie. Walken w wywiadach podkreślał swoją miłość do kotów i to, jak uwielbia z nimi grać. W to akurat jestem skłonna uwierzyć. Zresztą w filmie tym wyśmiewa się „zaklinaczy kotów”, czyli zoopsychologów jako „gadających z kotami”, bagatelizując w ten sposób zarówno kocie problemy behawioralne, które przecież da się rozwiązać (o ile opiekun zwierzaka chce współpracować), jak również dość niewdzięczny (z uwagi na zachowania ludzi) zawód zoopsychologa.
W miarę dobrze zagrali aktorzy drugoplanowi: Robbie Amell w roli Davida, syna wrednego przedsiębiorcy oraz Cheryl Hines w roli Madison Camden, snobistycznej byłej żony głównego bohatera, Toma Branda.
Filmu nie uratowali więc bynajmniej ani silący się na dowcip, a tak naprawdę potwornie sztuczny (również podczas materiału z „making of”) Kevin Spacey po liftingu, ani robiąca głupie miny i podkreślająca co chwilę w wywiadzie swoje kolosalne wynagrodzenie Jennifer Garner. Reszta obsady z dziećmi włącznie jest beznadziejna.
Jak podkreślają komentatorzy (a często są to widzowie, którzy niczego nie podejrzewając udali się na seans z dziećmi) film zaszokował ich poważnymi i mrocznymi jak na film familijny treściami: śmierć kliniczna, próba samobójcza syna, którego nie szanuje własny ojciec, kot pijący alkohol...
W przypadku kotów zastosowano technologię CGI w scenach, kiedy zwierzę nie mogłoby wykonać pewnych czynności (na szczęście twórcom nie przyszło do głowy rzucać żywym kotem o ścianę, jak to miało miejsce w serialu „Siedem życzeń”), ale i tak film nie otrzymał certyfikatu „No Animals were Harmed”. Główny koci bohater rasy ragdoll o imieniu Pan Puszek (której przedstawicieli widzieliśmy już w filmach „Mężczyzna imieniem Ove” oraz „W cieniu drzewa”) to zaniedbany kot (kondycja futra, brudne oczy). Nawet jeśli był to zamysł celowy (jest też scena kąpania kota, podczas której nie wygląda on na szczęśliwego), to przykro jest patrzeć przez cały film na skudlonego półdługowłosego kota z matowym i nie wyszczotkowanym futrem. Samo zwierzę jest piękne i ma niezwykle człowieczy wyraz pyszczka, co w roli zamienienia się ciałem z mężczyzną z pewnością ma być atutem.
Wiele scen w filmie nakręcono na zielonym tle, a potem stopniowo nakładano postaci i kolejne warstwy tła, ale niektóre pomysły są karkołomne i mogą kotom zrobić wiele krzywdy. Mam tu na myśli scenę, kiedy dziewczynka tańczy z animatronicznym Panem Puszkiem. A co, jeśli oglądające film dzieci zechcą tak się bawić ze swoimi kotami? W końcu nie zawsze potrafią odróżnić fikcję od prawdy. Robienie z kota alkoholika i wiele slapstickowych gagów też bardziej wyrobionego widza nie zachwyci.
Pojawiają się ujęcia z kociego punktu widzenia (gdy Pan Puszek patrzy zza krat transporterka lub wygląda ze szpary w kartonie), ale jest ich bardzo mało.
Kocia obsada zostaje wymieniona w napisach końcowych jako osobna sekcja pod obsadą ludzką. Jedyny plus. Dowiadujemy się z niej, że Pana Puszka zagrało pięć kotów o imionach: Jean, Philmon, Connery, Roxie oraz Yuri. Ponadto, wystąpiło kilka innych mruczków o imionach Nala, Waffles, Pudge (kot egzotyczny), Hamilton, Henri oraz Lil Bub. Ten ostatni to kot z notorycznie wystawionym językiem. Nie jest to bynajmniej „słodkie” bo ewidentnie cierpi on na wrodzoną wadę genetyczną, a jego „opiekun” postanowił zarobić sobie na chorobie zwierzęcia, podobnie jak właścicielka zmarłego już „Grumpy Cat’a”. Dla mnie jest to słabe, dla innych – pecunia non olet…Poza tym w filmie widzimy kota rasy korat i sfinksa (zamkniętego niczym kanarek w klatce…). Kilka kotów zostało cyfrowo „rozmnożonych” (egzotyczny krótkowłosy, czarny kot i rudy dachowiec), przez co uzyskano efekt „trojaczków”. Czemu to miało służyć – nie wiadomo.
W filmie widać też dwa psy rasy Jack Russell terier o imionach…Paris i Hilton.
Przy „Jak zostać kotem” pracowało ogółem dziewięciu trenerów.
To, że po powrocie do własnego ciała Tom nadal twierdzi, że koty są samolubne i że dalej ich nie lubi, to powielanie stereotypów i uparte w nich tkwienie, za które zwierzęta te ponoszą wyjątkowo wysoką cenę, bo są chyba jednym z najbardziej znienawidzonych gatunków. Kara, polegająca na tym, że ludzie nienawidzący kotów zostają uwięzieni w ich ciałach wydawałaby się adekwatna, gdyby po tym w bohaterach zachodziła przemiana. Niestety, nic takiego tutaj nie ma miejsca. Jedno z porzekadeł mówi, że ludzie, którzy nienawidzą kotów, w poprzednim życiu byli myszami. I może tego należy im życzyć.
Podsumowując – jeśli zastanawiacie się, czy ten film obejrzeć, to zdecydowanie odradzam.