Lubię „regionalne” opowieści, skupiające się na danym wycinku świata, z całym bogactwem jego charakterystycznego kolorytu, miejscowej fauny i flory, a także tradycjami. Właśnie taką opowieść zaserwował nam Netflix w „Pachamamie”. Najpierw muszę wyjaśnić, co oznacza tytuł: intuicyjnie domyślamy się, że Pachamama to dla mieszkańców wioski położonej gdzieś wysoko w Andach po prostu Matka-Ziemia. I nie jesteśmy w błędzie, bowiem jest to właśnie bogini Ziemi Inków, która zapewnia swoim mieszkańcom pokarm i żyzne ziemie. Za jej święte zwierzę uważa się lamę, nic więc dziwnego, że to ona ma być złożona jej w ofierze. Na szczęście Lamita (bo tak nazywa się biała lama małej bohaterki Nairy) ocaleje – dziewczynkę poddano bowiem tylko próbie, czy będzie w stanie rozstać się z tym, co ma najcenniejszego.
Zwierzęta, jak to często bywa w opowieściach dla dzieci, są sidekickami głównych bohaterów – towarzyszą im podróży i pomagają w razie trudności. Nie inaczej jest w tym przypadku – lama jest wsparciem dla Nairy, a dla Tepulai, jej towarzysza podczas pewnej misji, okazuje się nim pancernik, zwierzę rzadko spotykane w filmach (zobaczyć go możemy jeszcze np. w „Rai i ostatnim smoku”, „Rango” oraz „Zwierzogrodzie”).
Poza lamami (które w wiosce pełnią rolę zwierząt jucznych) i pancernikiem w filmie zobaczymy symbol Andów – potężnego kondora, którego pióro jest dla Tepulai cennym znaleziskiem (na widok tego ptaka zawsze przypomina mi się „El Condor Pasa”), konia konkwistadorów (bo mamy tu również wątek historyczny), węże (strzegące wejścia do jaskini) oraz pumę – towarzyszkę byłego Wielkiego Obserwatora, która trwa u jego boku w więzieniu. Za potężnego kota są również przebrani strażnicy strzegący dostępu do króla Inków, co prawdopodobnie ma dodać im mocy tego zwierzęcia oraz odstraszać potencjalnych wrogów. W jednej ze scen zobaczymy również mrówkę. Pojawia się też naczynie w kształcie drapieżnego ptaka, prawdopodobnie kondora.
Animacja podobała mi się z uwagi na swoją ciepłą kolorystykę, a ornamentacyjna stylistyka niektórych scen przypomniała mi nieco dwie irlandzkie opowieści, które bardzo lubię: „Sekret księgi z Kells” oraz „Sekrety morza”. Wbrew pozorom jest tu jednak kilka brutalniejszych scen, nie polecam więc produkcji dla bardzo małych dzieci.
Z pewnością warto poznać tę opowieść, głęboko zakorzenioną w andyjskiej tradycji.
Comments